Jako, że tras prowadzących do Grecji jest sporo, a każda ma swoje unikalne zalety, towarzystwo zaraz po starcie rozjechało się w najróżniejszych kierunkach. Oczywiście wiodącym był kierunek południowy, ale chyba jedyną osobą, której zależało na najkrótszej drodze i najszybszym dotarciu do celu był Daniel, który podróżował samotnie na… motorynce! (tak, dojechał!) 🙂 Reszta, w większości kierując się na węgierski Komárom, wybrała drogę krajową „jedynką” i słowacką Żylinę lub, tak jak w naszym przypadku, tzw. klasykę gatunku, czyli A1 na Ostrawę, potem Brno i Budapeszt. Pierwszy wariant, miał tą niewątpliwą zaletę, że trasa jest ok. 100 km krótsza, omijamy w całości Czechy, a na Słowacji poruszamy się drogami bez winiety. Niestety jest trochę bardziej wymagająca i ruch toczy się zdecydowanie wolniej.
Żeby jednak zupełnie się nie rozleniwić postanowiliśmy trochę pokomplikować drogę przez Słowację i zamiast autostradą, ok. 80 km odcinek pokonaliśmy lokalnymi drogami, co pozwoliło nam zaoszczędzić mniej więcej równowartość litra dobrej, bałkańskiej Rakiji 🙂
Niestety Budapeszt przywitał nas bardzo burzowo, także plany noclegu na kempingu i wieczornego zwiedzania zostały wyparte przez nocleg w hotelu. A jako, że jeden z członków naszej załogi, chodząc z telefonem w ręku siał defetyzm, że podobna pogoda ma być na całej naszej trasie aż do Grecji (swoją drogą, skąd my to znamy 🙂 ) dość poważnie rozważaliśmy zmianę azymutu na serbsko-macedoński. Ostatecznie poranne promienie słońca kolejnego dnia przekonały nas, aby kontynuować wyprawę po wcześniej obranym kursie i po rzucie okiem na panoramę Budapesztu ruszyliśmy w dalszą drogę. 🙂
Tego dnia mieliśmy przed sobą dwa przejścia graniczne i prawie 700 kilometrów do przejechania, także o ile normalnie staramy się unikać autostrad, tak w tym przypadku wiedzieliśmy, że na tułaczkę lokalnymi drogami jeszcze przyjdzie czas, a teraz trzeba gnać. Tym bardziej, że autostrady na Węgrzech są dużo lepszej jakości niż drogi lokalne i raczej jedynym sensownym rozwiązaniem, gdy zależy nam na czasie.
Przejścia między Węgrami i Chorwacją, a potem Chorwacją i BiH przejechaliśmy dość płynnie, aczkolwiek w przeciwnym kierunku, do wyjazdu z Chorwacji była kolejka na około 2-3 godziny stania. W końcu to był ostatni weekend wakacji. W kierunku Adriatyku ruch we wszystkich trzech krajach był praktycznie zerowy, auto nie grymasiło, pogoda nawet dopisywała(!), więc tuż po przekroczeniu granicy Republiki Serbskiej zaczęliśmy się rozglądać za jakimś dłuższym postojem z lokalną szamą.
Trasa przez Bośnię, mimo wielu różnych wariantów była dla nas jedynym i oczywistym wyborem. Jest to kraj życzliwych ludzi, niezwykłych i pięknych krajobrazów, ale też, jak zapewne wiecie, dość trudnej i burzliwej historii. Stąd też właśnie przekraczając granicę z Chorwacją wjeżdżamy na tereny zamieszkałe głównie przez Serbów. Zgodnie z Układem z Dayton, który w 1995 roku kończył wojnę w Bośni kraj został podzielony na dwie federacje, które posiadają własne parlamenty, rządy i pełną autonomię w sprawach wewnętrznych, a także inny alfabet(!) i naturalnie, różne wyznania dominujące – Republikę Serbską (49% terytorium) oraz Federację Bośni i Hercegowiny (51% terytorium kraju). Jest jeszcze autonomiczny dystrykt Brčko, ale nim może nie zaprzątajmy sobie na razie głowy. Szczególnie bośniaccy Serbowie bardzo lubią epatować swoją przynależnością narodową i przejeżdżając przez ten kraj spotkamy się w zależności od regionu z flagami Serbii, Bośni i Hercegowiny, a na południu także Chorwacji.
Wracając do naszego posiłku, po kilkudziesięciu kilometrach zatrzymaliśmy się w przydrożnej „Restoran”, gdzie posiłek dla 4 osób (głównie w postaci talerza mięs), napoje, litr Rakiji domowej roboty („na drogę”), wyniósł nas ok. 50 euro, a dla dwóch z trzech kierowców oznaczał koniec zmiany za kółkiem tego dnia 😉
Tym oto sposobem, jedną z piękniejszych tras na Bałkanach (M17, biegnąca doliną rzeki Neretwy) dotarliśmy do Mostaru, gdzie czekał już na nas apartament z widokiem na panoramę miasta. Na dziś jazdy wystarczy, czas ruszyć w miasto! 🙂